AKTUALNOŚCI
GALERIE
MIEJSCA I LUDZIE

SYLWETKA. Karina Zachara: nie poddam się!

DATA: 3 marca 2021 | AUTOR: Redakcja wkaliszu.pl
    Karina Zachara - dziennikarka, miłośniczka sportu i społeczniczka. Fot. Marzena Grygielska.

    O walce z chorobą nowotworową, sile życia i mocy życzliwości z dziennikarką, byłą rzeczniczką prasową ratusza, społeczniczką i miłośniczką sportu Kariną Zacharą rozmawia Piotr Jaworowski.

    Jesteś jedną z najbardziej znanych i cenionych dziennikarek w Kaliszu. Jak trafiłaś do tego zawodu?
    - To wydarzyło się naturalnie. Dziennikarstwo zawsze mnie pociągało. Pierwsze kroki w tym zawodzie stawiałam w Kaliskiej Telewizji Kablowej, w 1996 roku. To właśnie tam uczyłam się zawodu, zdobywałam pierwsze dziennikarskie szlify. Na rozmowę o pracę poszłam zupełnie przypadkiem. Po prostu szukałam jakiegoś źródła dochodu po zakończeniu urlopu macierzyńskiego, a ponieważ zawsze byłam raczej humanistką niż umysłem ścisłym, a pisanie nigdy nie stwarzało mi problemów, więc powiedziałam sobie: dlaczego nie spróbować? Odpowiedziałam na ogłoszenie i dostałam tę pracę, a spodobała mi się na tyle, że zostałam w telewizji na kolejne pięć lat.

    Jak wspominasz pracę w telewizji?
    - Tele Cal był tak naprawdę pierwszą typowo lokalną telewizją. Wspominam tamte czasy z dużym sentymentem. Pracowałam nie tylko jako dziennikarka, ale też jako prezenterka. Zawsze interesowały mnie tematy społeczne. Lubiłam być blisko ludzi i ich problemów. Często jeździłam na reportaże i materiały, których bohaterowie potrzebowali wsparcia, pomocy, nierzadko interwencji w jakimś urzędzie czy instytucji. Być może właśnie dzięki temu z biegiem czasu byłam tak ciepło odbierana przez widzów. Jako osoba, która chętnie zainteresuje się ich losem, spróbuje im pomóc za pośrednictwem mediów. Do dziś, choć minęło już tyle lat, telewidzowie rozpoznają mnie na ulicy, czy w sklepie podczas zakupów i mówią: ,,O matko, pani Karinko, tyle lat. Jak miło panią widzieć, gdzie nam pani zniknęła?’’. To bardzo sympatyczne spotkania. Swego rodzaju potwierdzenie, że jednak udało mi się coś wartościowego zrobić.

    Potem była praca rzecznika prasowego w kaliskim urzędzie, gdzie zostałaś szefową biura informacji. Miałaś problemy, by przestawić się z języka dziennikarskiego na język urzędniczy?

    - Rzeczywiście język urzędowy nie należy do łatwych. Starałam się jednak znaleźć taki sposób pisania komunikatów, by były one jak najbardziej zrozumiałe dla odbiorców. Widać radziłam sobie z tym nieźle, bo w urzędzie przepracowałam ponad 20 lat. Zaczynałam jeszcze w czasach prezydenta Zbigniewa Włodarka, a potem przez trzy kadencje byłam rzeczniczką prezydenta Janusza Pęcherza. W Urzędzie Miejskim pracowałam też później, kiedy swoją funkcję pełnił prezydent Grzegorz Sapiński i pierwsze kroki stawiał Krystian Kinastowski. Mimo, że zmieniali się szefowie, układy polityczne, ja nadal pracowałam w ratuszu, więc chyba pozytywnie oceniano moje zaangażowanie.

    Pracowałaś również w Wydziale Kultury i Sztuki, Sportu i Turystyki Urzędu Miejskiego, a po godzinach angażowałaś się w sprawy kaliskich klubów sportowych.
    - Tak, podczas krótkiej przerwy w rzecznikowaniu, pracowałam najpierw w Kancelarii Rady Miasta, skąd po pewnym czasie przeszłam do wydziału sportu, gdzie zajmowałam się sprawami kaliskich klubów. To był również ten moment, kiedy piłkarze ręczni MKS-u awansowali do PGNiG Superligi i trzeba było zbudować klub na ogólnopolskim poziomie. To było zupełnie nowe wyzwanie dla wielu osób, dla mnie również. Mogłam, na nieco innym polu wykorzystać swoje umiejętności dziennikarskie, ale też organizatorskie. Przez pewien czas byłam rzecznikiem prasowym MKS-u. Wiązało się to z wyjazdami na mecze ligowe rozgrywane przez naszych szczypiornistów właściwie na terenie całej Polski. Często, jeśli była to wyprawa w daleki zakątek kraju, pochłaniała dwa dni. Po powrocie nie było czasu na odpoczynek, bo wymagania Superligi były wysokie: szybka relacja z meczu, do tego bogaty materiał zdjęciowy, które w krótkim czasie musiały trafić na oficjalną stronę internetową rozgrywek. Było to spore wyzwanie. Ale mimo zmęczenia, nieprzespanych nocy, kochałam to robić.

    Pamiętasz dzień, w którym szczypiorniści MKS-u awansowali do ekstraklasy?
    - Oczywiście, takich momentów nie da się zapomnieć. To było niesamowite przeżycie. Ostatnio przeglądając domowe archiwum zdjęciowe z różnego rodzaju imprez sportowych, natknęłam się na fotki z meczu w hali Kalisz Arena, którym nasza drużyna zapewniła sobie awans do PGNiG Superligi. Do tej pory mam gęsią skórkę, kiedy przeglądam te zdjęcia i widzę euforię jaka wtedy zapanowała. Ogromną radość na twarzach zawodników, kibiców, działaczy i wszystkich osób, które zaangażowane były w doprowadzenie do tego wielkiego sportowego sukcesu. To było wydarzenie, które zawsze będę wspominać  z dużym wzruszeniem. Które przeżywałam i jako miłośniczka sportu, zagorzała kibicka, i jako dziennikarka.

    A przed powstaniem MKS-u komu wcześniej kibicowałaś?
    - Tak naprawdę to lubię bardzo wiele dyscyplin, choć nie ukrywam, że sporty zespołowe, takie jak piłka nożna, ręczna, czy siatkówka, zawsze były mi jakoś szczególnie bliskie. Fascynują mnie także skoki narciarskie, kolarstwo i lekka atletyka. Wymieniać mogłabym długo. Od wielu lat kibicuję też naszym lokalnym sportowcom i zespołom. I nie chodzi tylko o drużyny, które grają na najwyższym szczeblu, takie jak nasi szczypiorniści czy siatkarki. Bardzo bliska jest mi młodzież, która osiąga wspaniałe wyniki: kolarze, kajakarki, pływacy czy lekkoatleci. Kalisz ma wielu świetnych, młodych sportowców, którzy sięgają po najwyższe laury na arenach krajowych i międzynarodowych. Z ogromną satysfakcją śledzę przez lata ich sportowy rozwój i kolejne sukcesy. To, jak z poziomu młodzika, czy juniora, z biegiem czasu, dzięki swojej ciężkiej pracy i zaangażowaniu trenerów, rozwijają skrzydła i odnoszą sukcesy już jako seniorzy. Zawsze będę ich wiernym kibicem.

    Twój syn Kuba jest zawodnikiem KKS-u Kalisz.
    - Tak, od wielu lat. Choć dziś wydaje się to dziwne, bo zaczynał… od szachów i jako zawodnik klubu SzachMistrz osiągał niemałe sukcesy. Jednak to piłka nożna zawładnęła ostatecznie jego życiem, i nie ukrywam, że moim także. Już w wieku 7-8 lat zaczął regularnie trenować futbol, a ja towarzyszyłam mu na każdym meczu i gorąco wspierałam w trudnych momentach. Zresztą jest tak do dzisiaj. Zaczynał w Kaliszaninie, ale potem szybko przeszedł do KKS-u, którego zawodnikiem jest do dziś, z krótką, roczną przerwą na grę w SMS-ie Łódź. Obecnie związany jest profesjonalnym kontraktem zawodniczym z II-ligową drużyną KKS-u i jest uczniem IV Liceum Ogólnokształcącego w Kaliszu. Czasami lubię sobie zażartować, że chcąc nie chcąc, jestem skazana na sport. 

    Porozmawiajmy teraz o niezbyt przyjemnych rzeczach. Obecnie toczysz najważniejszy mecz życia, walkę z nowotworem… Kiedy się o nim dowiedziałaś?
    - To było dwa lata temu. Dokładnie 14 lutego, w Walentynki... Jak na ironię, to właśnie wtedy poznałam diagnozę: nowotwór złośliwy jelita grubego. Nieco wcześniej, sama wybadałam u siebie guzy w okolicach wątroby. Zaniepokojona udałam się do lekarza rodzinnego, a wstępne badanie USG potwierdzało moje obawy. Zostałam skierowana na dalsze, szczegółowe badania do szpitala. Wyniki były, niestety, jeszcze gorsze. Po wykonaniu kolonoskopii okazało się, że źródło choroby tkwi w jelicie grubym, a w wątrobie pojawiły się już zmiany wtórne, czyli przerzuty. Mój świat wywrócił się do góry nogami. Choć dziś, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że przyjęłam tę informację wyjątkowo łagodnie. Chyba znacznie lepiej niż moi bliscy, mąż, dzieci i najbliższa rodzina. Dla większości z nich był to chyba większy szok niż dla mnie. Cieszę się, że cały czas udaje mi się zachowywać takie chłodne, przepełnione pozytywnym myśleniem, podejście do problemu z jakim przyszło mi się mierzyć. Choć były już momenty, kiedy choroba przybierała naprawdę ostre stany. Zwłaszcza jesienią 2019 roku, tuż przed operacją usunięcia guza z jelita, mój stan był naprawdę poważny, o czym dowiedziałam się od lekarza dopiero po kilku miesiącach. Na szczęście, takich kryzysowych momentów było niewiele. Trwającą od dwóch lat chemioterapię znoszę bardzo dobrze. Nie ukrywam, że wiele osób zadaje mi pytanie, skąd biorę siły, w jaki sposób udaje mi się z uśmiechem na twarzy przechodzić przez to wszystko? I tak sobie myślę, że to zasługa mojej mamy. Cudownej, ciepłej, a zarazem niezwykle silnej osoby, która mimo, iż życie jej nie oszczędzało, potrafiła i potrafi nadal znaleźć w sobie niespożyte pokłady energii i miłości, by pokonywać przeciwności losu. Zawsze była i będzie dla mnie wzorem wojowniczki. Mam nadzieję, że czuje jak bardzo jest dla mnie ważna.

    Twoje leczenie odbywa się w Kaliszu czy również w innych miastach?

    - Głównie w naszym mieście. Jedynie operację usunięcia guza miałam wykonywaną w Wielkopolskim Centrum Onkologii w Poznaniu. Natomiast całą chemioterapię i wszelkie doraźne formy leczenia przechodzę w Kaliszu, na oddziale onkologii szpitala przy ul. Toruńskiej. Pomijając okoliczności, mam z tym miejscem tylko miłe wspomnienia. Warunki są świetne, oddział jest wyremontowany, doskonale wyposażony, o pacjentów dba profesjonalny, życzliwy personel medyczny. Wiem, bo jestem tam częstym gościem. Obecnie rozpoczęłam przyjmowanie trzeciego rodzaju chemii, w tabletkach i zobaczymy jakie przyniesie efekty. Wprawdzie po drugiej chemii straciłam włosy, ale to absolutnie nie ma dla mnie znaczenia. 

    Czy w tych, bardzo trudnych dla Ciebie momentach, mogłaś i możesz nadal liczyć na wsparcie?
    - Na ten temat mogłabym napisać osobną historię. Nie potrafię policzyć i wymienić osób, dzięki którym tak dobrze znoszę chorobę. Oprócz rodziny, która od początku była i cały czas jest obok mnie, otaczam się tak szerokim gronem dobrych i życzliwych mi osób, że czasami aż trudno mi o tym mówić. Tak, jak ja to nazywam, lawina wsparcia ruszyła już w pierwszych dniach walki z chorobą i trwa do tej pory. Naprawdę, nie potrafię tego opisać, ciężko jest mi to objąć umysłem. Chcę jednak bardzo wyraźnie podkreślić, że takie ludzkie wsparcie jest szalenie ważne dla osób walczących z ciężkimi chorobami, również nowotworami. I nie chodzi tutaj tylko o pomoc finansową, choć - nie ma co ukrywać - jest ona szalenie istotna. Ważne, a niejednokrotnie ważniejsze, jest wsparcie mentalne. Ja czuję je od samego początku, a płynie ono od tak wielu osób, z tak wielu stron i różnego rodzaju środowisk, że każdego dnia nie mogę przestać się dziwić. Wiosną 2019 roku koledzy dziennikarze i przedstawiciele samorządu lokalnego zagrali dla mnie w Arenie charytatywny, towarzyski mecz siatkówki.

    Zaledwie tydzień później, w hali w Opatówku, z inicjatywy kaliskiego MKS-u odbył się charytatywny mecz z udziałem czołowych zespołów PlusLigi: ZAKSY Kędzierzyn Koźle i ONICO Warszawa, a na parkiet wybiegli siatkarscy mistrzowie świata. Więźniowie aresztu śledczego w Ostrowie Wielkopolskim przygotowali specjalnie dla mnie spektakl, który pokazany został w siedzibie Rady Osiedla Sulisławice. To było niesamowite przeżycie, nie ukrywam, że nigdy wcześniej czegoś podobnego nie przeżyłam. Ze wzruszenia łzy ciekły mi po policzkach. W klubie szachowym, do którego przed laty uczęszczał mój syn, zorganizowano turniej, podczas którego do specjalnej puszki zbierano pieniądze na moje leczenie. Od samego początku w pomoc dla mnie zaangażowała się Fundacja Klucz i Fundacja z Godnością. Cały czas swoje skrzydła roztacza nade mną również Fundacja Bread of Life, której jestem podopieczną, i dzięki której stałam się jednym z pięciorga bohaterów tegorocznej edycji akcji charytatywnej „Wigilia na kaliskim rynku”. Naprawdę, aż ściska mnie w gardle, kiedy pomyślę ile fantastycznych form pomocy do mnie trafiło i trafia nadal, co ważne często od osób, których nawet nie miałam okazji poznać. Nigdy nie będę potrafiła w pełni wyrazić swojej wdzięczności za całe dobro, które na co dzień otrzymuję. Za te dziesiątki, jeśli nie setki, telefonów, maili, sms-ów, wypełnionych słowami otuchy. To wszystko dodaje mi nadziei, siły i energii do dalszej, trudnej walki. 

    Jesteś dla mnie i dla wielu osób prawdziwą wojowniczką. 
    - W procesie zmagania się z każdą chorobą, a nowotworową szczególnie, ogromną rolę odgrywa głowa. Jeśli się poddamy, położymy do łóżka i będziemy tylko patrzeć w sufit i rozczulać nad sobą, to nasze szanse na pozytywne efekty leczenia stopnieją w znacznym stopniu. Ja cały czas pracuję nad tym, by zachować w sobie jak największe pokłady pozytywnych myśli. Doszukiwać się w chorobie nie minusów, a wręcz przeciwnie, starając się ją przekuć w coś dobrego. Dlatego, jeśli tylko samopoczucie mi na to pozwala, chwytam w rękę aparat i biegnę na jakiś mecz, by uwiecznić np. zmagania naszych piłkarzy nożnych. To właśnie od sportowców, również tych młodych, wiele się nauczyłam. Bo w sporcie jest tak jak w życiu, albo w życiu tak jak w sporcie, kiedy zaliczysz upadek, musisz szybko wstać i z podniesioną głową walczyć o najwyższe cele. Dlatego, nie zamierzam rozdzierać szat. Wręcz przeciwnie. Zamierzam uśmiechać się jeszcze częściej niż zwykle, a wszystkim tym, którzy podobnie jak ja już otrzymali albo otrzymają wkrótce tę „cudowną” diagnozę, chcę powiedzieć: Kochani, rak to nie wyrok! To tylko pewien zwrotny moment w Waszym życiu. Znak, że być może czas coś w nim zmienić, przewartościować, przemyśleć, docenić - wydawałoby się - mało istotne dotąd rzeczy... Przestańcie dręczyć się pytaniami w stylu: dlaczego to właśnie ja? Nie szukajcie winy, ani w sobie, ani tym bardziej w innych, bo to niczyja wina. Po prostu, być może tak musiało być... Pamiętajcie, nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko w życiu jest nam dane po coś. Więc doceńmy je, takim jakie jest. A jest cudowne. Ja dostrzegam to każdego dnia, kiedy podnoszę głowę znad poduszki i widzę płatki śniegu na szybie lub promyki słońca przedzierające się nieśmiało przez chmury. Chora, czy nie, jestem szczęśliwa, że mogę być świadkiem tych cudów.

    Dlatego proszę, cieszcie się każdą chwilą i bądźcie silni, a przede wszystkim nigdy nie przestawajcie wierzyć, że nadejdzie dzień kiedy wszystko się odmieni... Ja jestem przekonana, że wielkimi krokami zbliża się taki moment, kiedy po kolejnym badaniu kontrolnym usłyszę od lekarza: ,,pani Karino, nie wiem jak to możliwe, ale stał się cud, guzy zniknęły’’. Każdego ranka budzę się z ogromną wiarą, że tak się właśnie stanie. 


    Rozmawiał: Piotr JAWOROWSKI

    Zdjęcia: Marzena GRYGIELSKA

    Michał SOBCZAK

    Tomasz SKÓRZEWSKI

    archiwum prywatne Kariny ZACHARY

    Komentarze

    Najczęściej odwiedzane